Wygnani z „byłej Polski” | artykuł - Instytut Pileckiego

Wygnani z „byłej Polski” | artykuł

Mróz, ścisk, głód i wielodniowa podróż pociągiem - 10. lutego mija 80. rocznica pierwszej przymusowej deportacji Polaków w głąb ZSRR. O tym, jak wyglądały przymusowe wysiedlenia, można przeczytać w artykule Jerzego Rohozińskiego z ObnT.

W notatce z 1 maja 1944 r. (ściśle tajne) Ludowy Komisarz Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR Wsiewołod Mierkułow, syn carskiego oficera i gruzińskiej szlachcianki, nazywany przez rosyjskiego historyka Nikitę Pietrowa jednym z „psów Stalina”, raportował swojemu panu i przytaczał kolejne liczby: „zgodnie ze stanem na wrzesień 1941 r. w ewidencji figurowało aresztowanych wcześniej i wysłanych na tyły ZSRR z zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi (z terytorium byłej Polski) – 389 382 osób”. Jakie tyły? Jakie „zachodnie obwody Białorusi i Ukrainy”? Przecież to nie ewakuacja, a więc dlaczego „tyły”? I dlaczego „wcześniej aresztowani”? Za co? „Terytorium byłej Polski” – byłej! Więc wychodzi na to, że na Kresach aresztowano i zesłano prawie 400 tys. osób, żeby z Polski zrobić tam „byłą Polskę”.

Następnie towarzysz Mierkułow rozłożył tę liczbę na poszczególne składniki: „120 962 osoby przebywały w więzieniach, obozach i miejscach zsyłki”, 243 106 osób – „w specposiołkach”, a 25 314 – „w obozach dla jeńców wojennych”. Dalej informował Stalina, że „zgodnie z Dekretem Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z 12 sierpnia 1941 r. o amnestii dla byłych obywateli polskich z miejsc odosobnienia i zsyłki, ze specposiołków i obozów dla jeńców wojennych zwolniono 389 041 osób”. Z obliczeń wynika, że „amnestia” ta nie objęła 341 osób. Wręcz cudownie! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęło ponad 300 ludzi! Rzekomo byli oni już wcześniej „zwolnieni z obozów dla jeńców wojennych”. Mierkułow oczywiście doskonale wiedział, co się z nimi stało. Na nim przecież także spoczywa odpowiedzialność za mord katyński.

I tak to już jest, gdy czyta się dokumenty dotyczące deportacji, przede wszystkim przymusowych przesiedleń obywateli polskich w głąb ZSRR, które zaczęły się 10 lutego 1940 r. Pamiętajmy jednak, że nie tylko ich ofiary doświadczyły podobnego losu. Władze sowieckie tak samo postępowały wcześniej i później ze swoimi obywatelami: Polakami i Niemcami z przygranicznych terenów Ukraińskiej SRR, Finami, Karelami i Koreańczykami, a potem z całą rzeszą „narodów ukaranych” – Czeczenami, Inguszami, Karaczajami, Bałkarami, Kałmukami, Tatarami krymskimi, Turkami meschetyńskimi i innymi jeszcze mniejszymi grupami narodowymi i etnicznymi. Źródła historyczne wprawiają nieraz w osłupienie. Okazuje się na przykład, że niektóre deportacje miały „podstawy prawne” (Polaków akurat wywożono tylko na podstawie instrukcji). Do wiadomości publicznej oczywiście nic nie przekazywano, inaczej postąpiono jedynie w przypadku Czeczenów i Tatarów krymskich, tyle że… z dwuletnim opóźnieniem. Nikt nie ogłaszał też terminów rozpoczęcia przesiedleń. Polaków ostatecznie uratowała „amnestia”. Zresztą po tym, jak Niemcy zaatakowały ZSRR, zajmowane przez Polaków obozy, kołchozy i specposiołki trzeba było szybko zwolnić dla deportowanych Niemców nadwołżańskich.

NKWD starannie przygotowywał się do każdego projektu przesiedleńczego. Określano budżet, tryb i harmonogram, wyznaczano wykonawców – specjalne grupy operacyjne wspierane przez milicję, wojsko oraz miejscowy aparat partyjny i administracyjny. Akcję poprzedzało rozpoznanie terenu, przygotowanie spisów rodzin do przesiedlenia, wytyczenie dróg dojścia do każdego domostwa. Ustalano składy pociągów, stacje i trasę. Ile osób przy tym wszystkim pracowało! Były i specjalne procedury. Funkcjonariusze przychodzili znienacka w nocy albo o świcie. Walili kolbami w drzwi, spędzali wszystkich domowników do jednej izby – tam sprawdzali „listy obecności” i porównywali dokumenty tożsamości ze spisem. Potem rewizja, konfiskata broni, „wrogiej literatury” i obcej waluty. Postronnych widzów przeganiano daleko od domostwa, żeby nikt niepowołany się za bardzo nie zainteresował.

Podróż także była zaplanowana. Jak się przegląda przygotowane instrukcje i wytyczne, można dojść do wniosku, że wszystko było dokładnie przemyślane. Obywatele polscy mogli zabrać ze sobą do 500 kg bagażu na rodzinę, w każdym wagonie kolejowym miało zmieścić się 25–30 osób wraz z pakunkami, oddzielny wagon przeznaczono dla eskorty, były także wagon sanitarny i cztery wagony na bagaże większych rozmiarów, a cały skład liczył 55 wagonów. I dalej: w każdym wagonie felczer z dwiema sanitariuszkami i apteczką, ustalona dzienna dawka żywieniowa to 800 g chleba i jeden ciepły posiłek na osobę.

Na papierze sprawiało to jeszcze wrażenie uporządkowanych i humanitarnych działań, ale we wspomnieniach deportowanych znajdziemy zupełnie inny obraz. Zimne wagony, brak lekarstw, opieka medyczna, która była fikcją, porcje żywieniowe „zracjonalizowane, wiele osób – dzieci, kobiet, starszych – nie wytrzymywało podróży. W rzeczywistości królował – jakby powiedzieli Rosjanie – proizwoł. Słowo to nie ma właściwego odpowiednika w języku polskim. Może najbliżej mu do anarchii? Chaosu? Odnosi się zazwyczaj do sytuacji, w której wszystko zależy od widzimisię jakiegoś funkcjonariusza, w tym przypadku NKWD. Od jego charakteru, humoru, nastroju, a także – od odpowiedniej łapówki. Czy da więcej czasu na spakowanie się, czy nie da? Czy powie, dokąd wywożą i na jak długo, czy nie powie?

Droga był zazwyczaj długa, nieraz bardzo długa. Dokąd przesiedlano Polaków? W niedostępne rejony, tam gdzie potrzeba było przymusowej siły roboczej – do wyrębu lasów w obwodzie archangielskim na dalekiej północy albo do Kazachstanu, gdzie w wyniku przymusowej kolektywizacji na początku lat trzydziestych z głodu zmarły 2/3 ludności tubylczej i trzeba było zasiedlić opustoszałe przestrzenie. Wot takije wieszczi – jak się mówi na Wschodzie. Co też trudno dobrze przetłumaczyć.

Zobacz także